Przyjechaliśmy do Bieniowa ostatniego marca 1946 r. Po zagospodarowaniu
mieliśmy trochę czasu i koniecznie chcieliśmy grać w piłkę, ale nie
mieliśmy czym. W końcu po wielu poszukiwaniach znalazła się piłka ale
bez dętki. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wsadzić dętkę od roweru. Zaczęły
się poszukiwania. Niemcy przed Ruskimi i przed nami porozbierali rowery,
tak że każda część była osobno i nie sposób było znaleźć opony czy
dętki. Ostatecznie udało się, znalazły się 2 dętki u p. Ostrowskiego.
Nie było pieniędzy, ale kwitł handel wymienny, zdobyliśmy te dętki za
"kwaśne mliko".
Wsadziliśmy te dętki, zasznurowaliśmy, piłka się odbijała, ale „myliła”,
odbijała się tam, gdzie nikt się nie spodziewał. Nam to nie
przeszkadzało, biegaliśmy jak szaleni. Ja miałem wtedy 14 lat, a byli
starsi o 4-5 lat. Graliśmy na boso, palce sobie poodbijaliśmy, ale nie
zważaliśmy na to. Graliśmy wszędzie, gdzie się dało, najczęściej koło
Zosi Chomontowej. Najważniejsze, że była piłka i mogliśmy w nią grać.
W Żarach na lotnisku stały armaty w takim szeregu od szosy, aż
gdzieś tam w dół pod owczarnię. Ruscy tego pilnowali, chodził tu
żołnierz z karabinem tam i z powrotem. Ktoś nam powiedział, że te armaty
zamiast dętek mają taką gąbkę, która będzie nadawać się do piłki, ale
też do rowerów. Trzeba było pociąć ją na paski i wsadzić pod oponę do
roweru. Gąbka ta amortyzowała i lepiej się jeździło jak na samych
rafkach.
Wybraliśmy się na lotnisko, szosa była bardzo dziurawa, działania
wojenne zrobiły swoje. Przed owczarnią, od lasu trzeba było się czołgać
i za sobą ciągnąć jakoś rower, tak żeby nikt nie widział. Starsi
przeczołgali się do przodu, był to był Kazik Chromicz, Henryk Chomont,
Ludwik Chromicz, Ludwik Łęcki a młodsi pilnowali rowerów, nie tylko ja,
była nas cała zgraja chyba z 10. Ja mówię, że wszystko nas wojna
nauczyła, nie baliśmy się niczego.
Narzędzia
były przygotowane. Obserwowaliśmy tego Ruskiego, jakim tempem idzie i
ile czasu zajmuje mu przejście od szosy do owczarni. Pamiętam, jak sam
podnosiłem głowę do góry, chciałem wiedzieć co i jak. Oni byli na
pierwszej linii, ja z innymi na drugiej. Jak żołnierz doszedł do szosy,
pooglądał się i wrócił w kierunku Grabika - owczarni. Starsi
podczołgali się do armaty, przewrócili ją na bok, tak żeby nie
było widać, ściągnęli oponę i wyciągnęli tę gąbkę, złożyli byle jak i
wycofali się z powrotem. Poczekali, jak żołnierz przeszedł, zrobili tak
samo z drugą armatą. Sztuka ta udała się z lekkimi armatami, ale większe
armaty "100" czy "120" miały większy "balon", jednak takiej "setki" nie
udało się przewrócić.
Po
powrocie do domu podzieliśmy się zdobyczą. Starsi wycieli dla nas gąbkę
na 2 piłki, a resztę zabrali sobie do opon rowerowych.
Później trzeba było naszą zdobycz obrobić na okrągło i obszyć skórą.
Klemens Domaradzki był "złotą rączką", potrafił zagrać na skrzypcach
czy uszyć rogatywkę, bo wtenczas moda była na rogatywki. No i właśnie on
to zrobił. Jedną zrobił On a drugą Stosik, on też wszystko potrafił.
Piłka wyglądała jakby tam dętka była. Tą drugą dostali ci młodsi: Mundek Tabaczyński, Tadek Łęcki, Zimnicki, Michał Senyk i inni.

Około 1950 r. - od lewej: Józef Jasiński, Witold
Senyk, Antek Majewski, Stanisław Domaradzki
Graliśmy
mecze towarzyskie z Biedrzychowicami, Lubanicami, Drożkowem, tak między
sobą. Zapraszali nas, ale ze swoją piłką, „bo wy macie dobrą piłkę”. Ten
Klemens tak zrobił, że się dobrze odbijała, nikt nie pomyślał, że tam
dętki nie ma.
Dobra ta piłka była, ale jak my chodzili do szkoły do "jedynki" na
Prusa, teraz jest tam szkoła muzyczna. Chodziliśmy ul. Osadników
Wojskowych, tam Żyd miał sklep, w tym sklepie "mydło i powidło", smar,
masło, gwoździe, bułki, cukierki. Wszystko co chciałeś. Na wystawie była
piłka, poszliśmy tam, spytać się ile kosztuje. Zaproponowaliśmy mu parę
wiązek rabarbaru i dobiliśmy targu.
Plantacja rabarbaru była za pomnikiem, w tym dole, gdzie kolejarze
mieli swoje działki. Poszliśmy na ten rabarbar, na leżąco trzeba było
rwać, żeby nikt nie widział. Narwaliśmy tego rabarbaru, jak już była
szarówka. Związaliśmy go sznurkami i schowaliśmy w pobliskiej stodole.
Rano, gdy jechaliśmy do szkoły, wiązki na plecy i do wagonu, i do
sklepu. Żyd nam zapłacił, ale wyczuł, że my mamy takie źródło i chciał
jeszcze.
Niestety druga wyprawa się nieudała, zostaliśmy przyłapani.
Brakowało
nam pieniędzy na piłkę. Zawsze, kiedy przechodziliśmy koło sklepu,
oglądaliśmy tę piłkę. Każdy ręce zacierał, piękna była.
Chodził z nami do szkoły Michał, a był to 1947 r. Dorabiał On sobie jako
bagażowy, miał na stacji swój wózek. Ludzie się przemieszczali, szukali
swoich znajomych i rodziny. Pewnego razu przyszedł do nas i zaproponował
nam przewóz bagażu, bo sam nie da rady. Trzeba było przewieść 2 duże
klatki gęsi do Kunic. Pani dobrze płaciła, więc się zgodziliśmy.

1953 r. Tadeusz Chromicz - pierwszy prezes LZS
Załadowaliśmy te gęsi i wieziemy przez miasto do Kunic. Już za torami,
zaczęliśmy biec, żeby zdążyć na pociąg powrotny, później trzeba było na
pieszo iść. Ta pani zaczęła biec i krzyczeć za nami, bo myślała, że my
chcemy ukraść te gęsi. Wytłumaczyliśmy jej, że chcemy zdążyć na ostatni
pociąg. Zawieźliśmy te gęsi na miejsce. Gospodyni co tam mieszkała,
poczęstowała nas chlebem ze smalcem i czarną zbożową kawą. Pojedliśmy i
idziemy z powrotem do domu. Już powoli, bo wiedzieliśmy, że już nie
zdążymy.
Już w mieście ktoś wpadł na pomysł, żeby „pożyczyć” drezynę, która stała
naprzeciwko stacji, na takim bocznym torze. Wzięliśmy tę drezynę, która
miała napęd ręczny, jeden patrzył do przodu a drugi do tyłu, żeby
czasami coś nie jechało. Przyjechaliśmy tutaj koło przejazdu, przed
nastawnią. Drezynę schowaliśmy w trzcinę. Na drugi dzień, godzinę przed
pociągiem, mieliśmy zbiórkę, drezyną zajechaliśmy z powrotem na ten tor,
gdzie wcześniej stała.
Mieliśmy
już pieniądze. Kupiliśmy wymarzoną piłkę, cieszyliśmy się, każdy ją
macał i oglądał, nie było takiej na okolice.
W 1948 r.
zarejestrowaliśmy drużynę w Gminie Złota Struga, w dzisiejszej Kadłubii. Tam
się wtedy rejestrowało drużyny. Założycielami byli: Tadeusz Chromicz,
Ludwik Chromicz, Stanisław Biskowski. Kapitanem drużyny był Tadeusz
Chromicz.
Graliśmy
z sąsiednimi miejscowościami. Najdalej wyjeżdżaliśmy do Kunic i do
Sieniawy. Jeździliśmy rowerami, ale nie takimi jak teraz. Były to jakieś
graty, zamiast opon owijano obręcze szlaufem i jakoś się jeździło. Za to
była solidarność, jakby komuś łańcuch pękł albo coś, to mieliśmy
sznurki, jeden drugiego musiał holować. Mieliśmy jakąś tam torbę z
narzędziami, pompkę, klej, nożyce i klucze różnego rodzaju.

Lata 70' - Drużyna Żonatych w meczu z Kawalerami.
4 od lewej Stanisław Domaradzki.
1949 r.
Bardzo nam kibicowała Kasia Roszak, żona kierownika PGR.
Pewnego dnia przyszła do nas po meczu i powiedziała, że rozmawiała z
mężem i załatwiła nam samochód na dalsze wyjazdy.
Wdzięczni my byli za załatwienie sprawy i z daleka kłanialiśmy się
Państwu Roszakom.
Zbiórka na mecze wyjazdowe była przy pałacu a woził nas p. Baran.
Jeżeli
chodzi o boiska, to pierwsze było poniemieckie, jakieś 500 m od końca
Bieniowa Dolnego i po prawej. Graliśmy tam kilka razy, ale to było za
daleko.
Zrobiliśmy boisko koło Szilera, ale nie było to boisko wymiarowe.
Później ktoś zajął ten teren.
Następne boisko wyznaczone było tam, gdzie była ferma.
Później była draka o to boisko co jest obecnie, w końcu boisko zostało.
Na mecze
przychodziło bardzo dużo ludzi, nie tak jak teraz. Ludzie nie mieli co
robić, to tłumnie przychodzili na mecze. Droga była pełna kibiców,
przychodziły kobiety, dzieci, starsi i młodzi.
Jak
wyglądał nasz atak?
Józek
Jasiński na lewej, Tadek Chromicz na środku a Klemens Domaradzki na
prawej. Józek bardzo dobrze centrował prawe rzuty rożne. Na 10 strzałów
z rogu 2-3 wpadały bezpośrednio do bramki.
Gdy podchodził do wykonania rzutu rożnego, nasi wołali „Bij rogalem”,
inni z niewiedzy, albo z przekory krzyczeli „Bij drągalem”
Jak
graliśmy na boisku to z jednej i z drugiej strony chłopcy podawali nam
piłkę. Nikt im nic nie mówił, zadowoleni byli, że mogli kopnął sobie
piłkę.
Stroje
były byle jakie, między sobą graliśmy jedni w koszulach a drudzy bez
koszul i oczywiście na boso. Na początku taka zasada była, że 3 kornery
to „jedenastka”.
Zaczęliśmy organizować zabawy, żeby zarobić na stroje sportowe.
Bilety „szły jak woda”, w tym czasie bardzo dużo osób przychodziło na
zabawy. Po kilku zabawach zakupiliśmy stroje. Dla bramkarza załatwiliśmy
takie „kufajkowe spodnie” do kolan.
Z czasem wystarczyło pieniążków na trampki dla każdego.
Co
robiliśmy zimową porą?
Zimową
porą graliśmy w ping-ponga.
Z rozbitych domów, wyrwałem podłogę i zrobiłem stół do ping-ponga.
Firankę wzmocniłem sznurkami i już była siatka. Początkowo paletki
zastępowały nam pokrywki od garnków. Później paletki robiliśmy ze
sklejki, ale bardzo często pękały piłki. Olek wpadł na pomysł, żeby do
produkcji paletek wykorzystać korki ze zniszczonych damskich butów.
Zbieraliśmy te korki, trochę kleju, posypaliśmy drobno skruszonym
korkiem, docisnęliśmy i paletka gotowa.
Natomiast
jak nie było piłki to każdy miał "zośkę" w kieszeni. Zośka to włóczka
obciążona ołowiem, robiło się 2 dziury, obwiązywało się drutem. Robiło
się kilka kapek i strzelało drugiemu. Ten, kto dobrze w piłkę grał to i
"zośkę" dobrze grał.
W 1952 r.
nasz rocznik odszedł do wojska. Poszedłem Ja, Tadek Chromicz i Klemens.
Przyszli następni...
Ze wspomnień Stanisława Domaradzkiego
Rozmowa przeprowadzona 06.09.2014 r.
Spisał: mk
Pan Stanisław Domaradzki zmarł 16.10.2020 r. w wieku
88 lat. Był niezrównanym gawędziarzem, skarbnicą wiedzy o Bieniowie, ale
także o Kresach.
Był jednym z bohaterów filmu "Kresy".
Warto przeczytać wspomnienia Pana Stanisława i o Nim
samym:
https://zary-zagan.regionalna.pl/ps-292013-kochal-rodzine-i-tradycje/
https://plus.gazetalubuska.pl/70-lat-temu-to-bylo-jak-zderzenie-dwoch-swiatow/ar/7482477
Zdjęcia z archiwum Pana Stanisława.
|